Jakiś czas temu polecałam na blogu "Scott Pilgrim vs the World". Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Edgara Wrighta. Twórczością specyficzną, ale trafiającą wprost do mojego nerdowskiego serduszka. Potem (dzięki telewizji) udało mi się zapoznać z "The World's End", które sprawiło, że zaczęłam szukać dwóch poprzednich części Trylogii Cornetto. Polowanie na DVD z polską wersją językową "Hot Fuzz" zakończyło się sukcesem, a niedawno udało mi się obejrzeć film. I wiecie co?
IT.
WAS.
Zacznijmy jednak tę recenzję "po bożemu", czyli od przedstawienia fabuły. Głównym bohaterem jest londyński policjant Nicholas Angel (Simon Pegg, również współscenarzysta filmu). Angel to supergliniarz - poświęca się swojej pracy całkowicie i osiąga wyniki znacznie przekraczające średnią (think Sam Vimes). Nic dziwnego więc, że przełożeni postanawiają wysłać go do spokojnego i idealnego miasteczka Sandford, w którym nic się nie dzieje. Tam Angel poznaje innego policjanta - Danny'ego Buttermana (Nick Frost), który aż tak dobry w robocie nie jest, ale za to uwielbia amerykańskie filmy sensacyjne o glinach. Nuda musi jednak ustąpić z Sandford, gdy przed wyborami na najlepsze miasteczko zaczyna się seria dziwnych śmierci...
Dalej fabuła zaczyna dryfować w stronę coraz większego absurdu, by doprowadzić do widowiskowego finału z przytupem. Scenariusz jest ułożony tak, że wszystkie, nawet drobne, elementy są po coś i zostają później wykorzystane. Lubię taką konsekwencję, nawet jeśli udaje mi się podczas seansu kilka razy zgadnąć, co się stanie za kilkanaście minut.
Skoro o fabule mowa: cudownie spisuje się tu aspekt meta, reprezentowany przez obsesję Buttermana na punkcie produkcji sensacyjnych. Oczywiście w finale dostajemy przezabawny pastisz tych filmów (cała produkcja opiera się zresztą na przejaskrawianiu i doprowadzaniu do skrajności klisz z buddy cop movies), ale nawet jeśli ich nie oglądacie, to nie poczujecie się źle - wcześniej jest kilka scen, które same w sobie są zabawne i nie mają charakteru nachalnej ekspozycji, ale pozwalają też zapoznać się z tą "klasyką gatunku", która później będzie parodiowana.
Kolejnym atutem filmu jest jego realizacja i strona techniczna. Przy okazji "Scotta Pilgrima" pisałam już o charakterystycznym dla Wrighta sposobie montażu. W większości filmów nie zwracamy uwagi na montaż i przejścia między scenami - dobrze, jeżeli nie są nachalne i nie rzucają się w oczy. Aspekty techniczne często są omawiane w wypadkach, w których zawodzą. Nie jest to jednak casus "Hot Fuzz" - tutaj montaż jest dynamiczny, podobnie z pracą kamery, a elementy kadru szybko pojawiają się lub znikają. I wszystko to doskonale wpisuje się w ramy konwencji, współgrając z humorem (polecam poświęcony Wrightowi film z kanału Every Frame a Painting, w którym Tony Zhou pokazuje, jak technika wpływa na tu humor niewerbalny, w przeciwieństwie do wielu amerykańskich komedii).
I nie mogę nie wspomnieć o aktorstwie - nigdy nie dość zachwytów nad tym, jaką cudowną chemię mają na ekranie Simon Pegg i Nick Frost! Aktorzy są bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale mimo tego udaje im się wiarygodnie pokazać trudne początki znajomości dwójki policjantów. Równie dobrze wypada też ich późniejsza relacja, przekształcająca się w swoisty bromance. Aha, i warto też wspomnieć o pojawiających się w tle twarzach - w londyńskiej policji zobaczymy Martina Freemana i Billa Nighy, w Sanford Jima Broadbenta i Timothyego Daltona, i warto też wspomnieć o tym, że swoje cameo ma też Cate Blanchett jako dziewczyna Angela i... Peter Jackson jako złoczyńca-św Mikołaj (przyznam, że ich nie rozpoznałam, to Internety mi pomogły).
No cóż, zgodnie ze szkołą pisania recenzji powinnam też wspomnieć o wadach produkcji, ale (nie)stety od kilku dni po prostu zachwycam się "Hot Fuzz" i nie jestem w stanie znaleźć tu jakichkolwiek elementów, które źle zagrały. Zgodzę się, że to nie film dla każdego (ze względu na brytyjski humor - również ten czarny i krwawe sceny nie dla wrażliwców), ale ja tam jestem w stu procentach kupiona. Teraz jeszcze pozostało mi znalezienie "Wysypu żywych trupów" i czekanie na kolejne produkcje reżysera - niestety nie "Ant-Mana" (którego pewnie i tak zobaczę, ale to nie będzie to samo), ale kolejne. Obecnie czytam "Grasshopper Jungle" (które Wright ma zekranizować), więc postaram się wkrótce opisać wrażenia :D
Śledź
PS. Niemożliwym jest kupienie "Hot Fuzz" po polsku w jakimkolwiek sklepie internetowym. Polecam wam szukanie na Allegro, ale ostrzegam lojalnie, że większość egzemplarzy to albo wersje z wypożyczalni (jak moja), albo płyty używane. Ale jak się nie ma, co się lubi...
Dalej fabuła zaczyna dryfować w stronę coraz większego absurdu, by doprowadzić do widowiskowego finału z przytupem. Scenariusz jest ułożony tak, że wszystkie, nawet drobne, elementy są po coś i zostają później wykorzystane. Lubię taką konsekwencję, nawet jeśli udaje mi się podczas seansu kilka razy zgadnąć, co się stanie za kilkanaście minut.
Skoro o fabule mowa: cudownie spisuje się tu aspekt meta, reprezentowany przez obsesję Buttermana na punkcie produkcji sensacyjnych. Oczywiście w finale dostajemy przezabawny pastisz tych filmów (cała produkcja opiera się zresztą na przejaskrawianiu i doprowadzaniu do skrajności klisz z buddy cop movies), ale nawet jeśli ich nie oglądacie, to nie poczujecie się źle - wcześniej jest kilka scen, które same w sobie są zabawne i nie mają charakteru nachalnej ekspozycji, ale pozwalają też zapoznać się z tą "klasyką gatunku", która później będzie parodiowana.
Kolejnym atutem filmu jest jego realizacja i strona techniczna. Przy okazji "Scotta Pilgrima" pisałam już o charakterystycznym dla Wrighta sposobie montażu. W większości filmów nie zwracamy uwagi na montaż i przejścia między scenami - dobrze, jeżeli nie są nachalne i nie rzucają się w oczy. Aspekty techniczne często są omawiane w wypadkach, w których zawodzą. Nie jest to jednak casus "Hot Fuzz" - tutaj montaż jest dynamiczny, podobnie z pracą kamery, a elementy kadru szybko pojawiają się lub znikają. I wszystko to doskonale wpisuje się w ramy konwencji, współgrając z humorem (polecam poświęcony Wrightowi film z kanału Every Frame a Painting, w którym Tony Zhou pokazuje, jak technika wpływa na tu humor niewerbalny, w przeciwieństwie do wielu amerykańskich komedii).
I nie mogę nie wspomnieć o aktorstwie - nigdy nie dość zachwytów nad tym, jaką cudowną chemię mają na ekranie Simon Pegg i Nick Frost! Aktorzy są bardzo dobrymi przyjaciółmi, ale mimo tego udaje im się wiarygodnie pokazać trudne początki znajomości dwójki policjantów. Równie dobrze wypada też ich późniejsza relacja, przekształcająca się w swoisty bromance. Aha, i warto też wspomnieć o pojawiających się w tle twarzach - w londyńskiej policji zobaczymy Martina Freemana i Billa Nighy, w Sanford Jima Broadbenta i Timothyego Daltona, i warto też wspomnieć o tym, że swoje cameo ma też Cate Blanchett jako dziewczyna Angela i... Peter Jackson jako złoczyńca-św Mikołaj (przyznam, że ich nie rozpoznałam, to Internety mi pomogły).
No cóż, zgodnie ze szkołą pisania recenzji powinnam też wspomnieć o wadach produkcji, ale (nie)stety od kilku dni po prostu zachwycam się "Hot Fuzz" i nie jestem w stanie znaleźć tu jakichkolwiek elementów, które źle zagrały. Zgodzę się, że to nie film dla każdego (ze względu na brytyjski humor - również ten czarny i krwawe sceny nie dla wrażliwców), ale ja tam jestem w stu procentach kupiona. Teraz jeszcze pozostało mi znalezienie "Wysypu żywych trupów" i czekanie na kolejne produkcje reżysera - niestety nie "Ant-Mana" (którego pewnie i tak zobaczę, ale to nie będzie to samo), ale kolejne. Obecnie czytam "Grasshopper Jungle" (które Wright ma zekranizować), więc postaram się wkrótce opisać wrażenia :D
Śledź
PS. Niemożliwym jest kupienie "Hot Fuzz" po polsku w jakimkolwiek sklepie internetowym. Polecam wam szukanie na Allegro, ale ostrzegam lojalnie, że większość egzemplarzy to albo wersje z wypożyczalni (jak moja), albo płyty używane. Ale jak się nie ma, co się lubi...
Komentarze
Prześlij komentarz