Przejdź do głównej zawartości

Hindusko-francuska mieszanka kulinarna, czyli "Podróż na sto stóp"

Bardzo lubię filmy, w których ważną rolę odgrywa jedzenie. Nie powinno dziwić więc to, że w ostatni weekend wakacji postanowiłam zobaczyć „Podróż na sto stóp” Lassego Hallstroma. To, że z seansu wyszłam głodna, może starczyć za rekomendację.
Punktem wyjścia jest tu podróż hinduskiej rodziny do Europy. Familia osiedla się na południu Francji i zamierza otworzyć restaurację z daniami z ich ojczyzny. Problem w tym, że dokładnie sto stóp od nich znajduje się już lokal nagrodzony gwiazdką Michelin, a jego właścicielka (Helen Mirren) nieprzychylnie patrzy na nową konkurencję…
A największą gwiazdą jest przygotowywany omlet.
Jak widać, fabuła jest dość prosta. Nie ona gra tu jednak pierwsze skrzypce. Najważniejsze bowiem jest jedzenie. Jak na autora „Czekolady” przystało, zostaje ono przepięknie przedstawione na ekranie. Oglądamy tu kolorową zawartość bazarów Indii i Francji, domowe hinduskie potrawy, eleganckie francuskie przysmaki i wyrafinowaną kuchnię molekularną. I choć wszystko to potrafi przyprawić o zawrót głowy, to widać, że twórcy mają szczególną sympatię do domowych, nieprzekombinowanych dań, reprezentowanych tu przez kuchnię hinduską.
Hellen Mirren. Nuff said.
Okazuje się, że jedzenie już dawno przestało tylko karmić zmysły, stało się swoistą deklaracją światopoglądową. Co ciekawe, jest to kolejny obejrzany przeze mnie film, który staje w opozycji do kuchni molekularnej, choć wątek ten jest zdecydowanie delikatniej zarysowny niż w francuskich „Facetach od kuchni”. Nie będę tu polemizować ze skądinąd sympatycznym i ciepłym przesłaniem „Podróży…”, choć nadal czekam na fabułę, która dla odmiany przedstawi w pozytywnym świetle to, co powstaje na styku gastronomii i nauki.
Z filmu taki morał, że zarówno tradycyjna kuchnia francuska, jak i molekularna, lepiej smakują z tymi przyprawami.

Produkcję dobrze się ogląda też dzięki aktorom – wiadomo, Helen Mirren jako madame Mallory to klasa sama w sobie, ale bez bólu patrzy się też na granego przez Manisha Dayala Hassana, jego ojca (Om Puri) i pogodną sous-chef Marguerite (Charlotte Le Bon).
Nie wiem jak wy, ale ja już głodnieję patrząc na zawartość tacy.

Szkoda mi tylko, że choć akcja dzieje się gdzieś na południu Francji, prawie wszystkie dialogi (nawet rozmowy madame Mallory z merem) wypowiadane są po angielsku. Jestem w stanie to zrozumieć (bowiem Amerykanie nie lubią filmów, w których mówi się w różnych językach), ale zasmuciło to mojego wewnętrznego frankofila.
Ładna para, choć moim zdaniem (jak wszystko w tym filmie) byłaby ładniejsza, gdyby było więcej francuskiego.


Film nie niesie ze sobą rewolucyjnego przesłania, a świat przedstawiony, jak w bajce, bywa daleki od rzeczywistości.  Nie musi to być jednak wadą. Jeśli przyjdziecie na seans oczekując delikatnej, fluffowej komedii, na pewno się nie rozczarujecie. Jeżeli zaś, tak jak ja chcecie zobaczyć film o pięknym (i prawdopodobnie apetycznym) jedzeniu, również możecie odwiedzić kino.
Śledź

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wyzwanie czytelnicze - Geralt a baśnie

Niedawno Rusty Angel zaproponowała pisanie recenzji historii będących retellingami klasycznych opowieści, takich jak baśnie czy legendy. Nie musiałam się zbyt długo zastanawiać nad wyborem.Chciałabym w tym tekście opowiedzieć o opowiadaniach Andrzeja Sapkowskiego, który w "Ostatnim Życzeniu" i "Mieczu Przeznaczenia" zawarł sporo mniej lub bardziej zakamuflowanych nawiązań m.in. do baśni Andersena i Braci Grimm. Urodziłam się w drugiej połowie lat 90. Pamiętam więc kupowane przez tatę wiedźmińskie książki z dopiskiem na okładce: "Polityka poleca: czytaj polską fantastykę" i ilustracjami z przerażającymi mnie wówczas czaszkami. Do przygód Geralta wróciłam kilka lat później - w gimnazjum. Lektura opowiadań i sagi wywarła na mnie wtedy spory wpływ. Obecnie zauważam wady pięcioksięgu, ale nadal mam do niego sporo sentymentu i lubię powracać do świata wykreowanego przez Sapkowskiego. Jeszcze bardziej jednak uwielbiam historie zawarte w "Ostatnim Życzen

Błękitne Cornetto, czyli recenzja Hot Fuzz

Jakiś czas temu polecałam na blogu "Scott Pilgrim vs the World". Było to moje pierwsze spotkanie z twórczością Edgara Wrighta. Twórczością specyficzną, ale trafiającą wprost do mojego nerdowskiego serduszka. Potem (dzięki telewizji) udało mi się zapoznać z "The World's End", które sprawiło, że zaczęłam szukać dwóch poprzednich części Trylogii Cornetto. Polowanie na DVD z polską wersją językową "Hot Fuzz" zakończyło się sukcesem, a niedawno udało mi się obejrzeć film. I wiecie co? IT.  WAS.  AWESOME. Zacznijmy jednak tę recenzję "po bożemu", czyli od przedstawienia fabuły. Głównym bohaterem jest londyński policjant Nicholas Angel (Simon Pegg, również współscenarzysta filmu). Angel to supergliniarz - poświęca się swojej pracy całkowicie i osiąga wyniki znacznie przekraczające średnią ( think Sam Vimes ). Nic dziwnego więc, że przełożeni postanawiają wysłać go do spokojnego i idealnego miasteczka Sandford, w którym nic się nie dzieje.

Lets go and do some SCIENCE! Czyli recenzja Big Hero Six

Chciałam pójść na film. Całkiem sporo na niego czekałam, interesowałam się wiadomościami o nim, planowałam napisać recenzję. W zasadzie pójście na "Kosogłosa" miałam zaplanowane, gdy rok temu wychodziłam z sali kinowej po "W pierścieniu ognia". Ale po drodze pojawił się cudowny zwiastun nowego filmu Disneya, który pokazałam całej rodzinie. I tak oto już dzień po premierze familia Śledziów znalazła się na seansie "Wielkiej Szóstki". I świetnie się bawiła. But first, lemme take a #SELFIE (musiałam) Wydawać by się mogło, że nie miałabym nic do roboty w sali kinowej wypełnionej dziećmi (i rodzicami), które wydają się być grupą docelową każdej disneyowskiej produkcji. Uważam jednak, że o wielkości tych animacji stanowi fakt, że mogą sprawić frajdę osobie w każdym wieku. Zwłaszcza, że "Wielka Szóstka" była promowana jako film (luźno)oparty na komiksach Marvela. Napisałam już, jak uroczy potrafi być ten film? Jak to często bywa, nie zapozn